Ostatnie dwa tygodnie musiałem spędzić poza rodzinnym miastem. Planowałem to od jakiegoś czasu, dlatego
pomyślałem, że warto by sprawdzić jak wyglądają tamtejsze kluby fitness. Plan
był taki, żeby zaliczyć po dwa w każdym tygodniu i przy okazji treningu
sprawdzić czym się różnią od tego, do którego zdarza mi się chodzić kiedy
jestem w domu.
Przez kilka dni przed wyjazdem przeglądałem oferty, warunki i dojazd do
kilku klubów. Większość z
nich miała na tyle dobre galerie fotografii, że byłem w stanie rozeznać, która
z nich ma stanowiska do przysiadów i martwego ciągu, a na której nie ma nawet drążka do podciągania.
Generalnie problem polegał na tym, że fotki fotkami, a atmosferę klubu robią
ludzie.
Ostatecznie postanowiłem zacząć od klubu fitness znajdującego się w
największej galerii handlowej w mieście. Pomyślałem, że na początek warto wybrać sieciówkę
z dobrym dojazdem i parkingiem. Chodziło o to, żeby nie utrudniać sobie
dodatkowo i nie dokładać stresu. Założenie było takie, jak zawsze: dojazd, 45
minut treningu, powrót. Łącznie z transportem cała akcja nie powinna
przekroczyć 1:45 h.
Kiedy dojechałem na miejsce i wszedłem do środka doznałem całkowicie
niespodziewanego szoku.
Była godzina 12:00, a w klubie ćwiczył tłum osób. Wyglądało to na zlot
fitness-maniaków. Trochę się speszyłem, ale przecież w gruncie rzeczy chodziło
o trening a nie o wrażenia.
No dobra, jak tu się wchodzi? Pani w recepcji powiedziała mi, że akurat mają dni otwarte, więc pierwsze
wejście mam gratis. Super! Ale muszę poczekać na osobę, która mnie oprowadzi.
OK, mogę chwilę poczekać. 5 minut później zjawiła się dziewczyna, która zabrała
mnie na krótki spacer po klubie: bieżnie, maszyny, ciężary, salka do
fintess-czegośtam, salka do treningu personalnego (postanowiłem nie pytać co
to), sauna, szatnia, ufff. 15-minutowe zwiedzanie z namaszczeniem sprawiło, że
wiedziałem wszystko.
Już chciałem ćwiczyć, już, już już! Mogę? Tak! Pani powiedziała, że teraz mogę się przebrać i że
jak będę gotowy.. to podejdzie od mnie trener. Spokojnie, tylko spokojnie,
zaraz przejdziemy do meritum. Postanowiłem, że koniec dyskusji i oglądania,
czas na ciężki trening! Przecież nie chodziło o to, żeby robić recenzję klubu,
tylko żeby wejść, przerzucić 5 ton żelaza i uciekać do domu. Kiedy trener
poszedł do mnie, powiedziałem krótko: dziś muszę zrobić dwa ćwiczenia i
potrzebuję żebyś pokazał mi super-szybko gdzie są odpowiednie stanowiska:
martwy ciąg i pompki na poręczach. Na szczęście to był konkretny człowiek i był
w stanie pomóc mi w jakąś minutę.
Nareszcie! 25 minut zmarnowane na gadanie i poznawanie klubu, ale w końcu
zaczynam. Poszło całkiem
nieźle, choć żeby zgromadzić całe obciążenie potrzebne mi do martwego ciągu,
musiałem się nieźle nachodzić. Niemniej jednak był to mój pierwszy raz w tamtym
miejscu, a następnym razem na pewno poszłoby mi znacznie szybciej. Pompki też
wyszły przyzwoicie, dostałem nawet specjalny sznur, na którym mogłem sobie
podwiesić dodatkowe obciążenie. Na koniec zrobiłem serię pistoletów. Dzięki
bogu do tego nie potrzeba żadnego dodatkowego sprzętu, poza jednym
20-kilogramowym ciężarkiem. Znalazłem nawet skrawek przestrzeni, gdzie nikt co
chwila nie przechodził i trening dobiegł końca. Yes! Mogę uciekać.
Przebrałem się migiem i już chciałem się ewakuować, ale namówili mnie
jeszcze na analizę składu ciała, co niestety zajęło kilka minut, ale było
warto. Dowiedziałem się,
że w sumie to wszystko jest OK, a nawet lepiej bo okazało się, że mój wiek
metaboliczny jest o 10 lat niższy! Łał, oszalałem. Dobra, ale już kończmy, bo
mi życie ucieka przez palce, miałem tu szybko przećwiczyć co trzeba, a nie
dyskutować o teoretycznych wartościach i masie mojego szkieletu w stosunku do
moje nieamortyzowanej masy tłuszczowej na tle procentowego nawodnienia
organizmu. Poza tym, skąd mam wiedzieć, co oznacza, że moje mięśnie ważą ileśtam
kilo? Pan z klubu też nie bardzo wiedział, ale fajnie jest pogadać o cyfrach i
procentach, bo przecież Polak to na wszystkim się zna. My się ewidentnie nie
znaliśmy, ale tym dłuższa okazała się nasza dyskusja, bo oboje chcieliśmy
podywagować, wymienić się podejrzeniami i przekonać tego drugiego do swojej
racji.
Ale, ale, czas ucieka! Powiedziałem, że już naprawdę muszę uciekać i że było bardzo miło, no ale
rodzina, zakupy, sprawy itp. nie mogą dłużej czekać. Spokojnie, już Pana
wypuszczamy, tylko jeszcze koleżanka podejdzie z ankietką i formularzem i coś opowie.
Nieco zrezygnowany usiadłem przy stoliku na wygodnym fotelu i wtedy
zrozumiałem, że cały ten czas byłem na ich celowniku. Zwyczajnie chcieli mi
sprzedać roczny czy inny karnet, dlatego tak wszystko mi pokazywali i
objaśniali i za mną chodzili. Było mi trochę przykro, kiedy przyszło co do
czego i nie podpisałem żadnej umowy, nie wypełniłem żadnej ankiety ani nie
dałem się namówić na abonament. Pan kierownik przybiegł nawet z
super-promocyjną ofertą na cały rok za 50% ceny i zapewniał, że to wyjątkowa
oferta i w dodatku specjalnie dla mnie. To było strasznie przykre tak im
odmawiać i patrzeć jak uśmiech znika z ich twarzy i są coraz mniej
entuzjastycznie nastawieni do mojej osoby.
Trudno nie muszą mnie lubić. Za to ja muszę już iść! W końcu po około 20 minutach odpuścili mi, a ja
wybiegłem z klubu i ruszyłem do domu. W drodze doszedłem do wniosku, że gdybym
wiedział, że mój plan przeciągnie się do wspaniałych 3 godzin, to od razu bym z
niego zrezygnował.
Postanowiłem odpuścić sobie kolejne treningi w klubach, a zamiast tego
zastosować stare dobre ćwiczenia z masą własnego ciała. Oto dlaczego:
1. Trening kalisteniczny jest wydajny, szybki
i przyjemny. Maksymalny czas treningu to 30 minut.
2. Brak dojazdów: oszczędzam przynajmniej 30
minut.
3. Jeśli trenuję zaraz po przebudzeniu, to
nie muszę się przebierać, a na koniec biorę standardowy poranny prysznic:
kolejne 20 minut zaoszczędzone.
4. Brak trenerów próbujących namówić mnie do
zakupu karnetu, podpowiadających gdzie i co ćwiczyć, choć ich o to nie
prosiłem. Można spekulować, ale ja zużyłem na to łącznie dobre 30 minut – przed
i po treningu.
5. Nie muszę czekać, aż wybrane przeze mnie
stanowisko będzie wolne. Jedyne maszyny, jakich potrzebuję to podłoga, krzesło,
moje własne ciało i ewentualnie coś, co może stanowić drążek do podciągania –
jakaś belka pod sufitem, dobra szeroka framuga nad drzwiami (trzeba mieć mocne
palce), a czasem nawet ażurowe schody (tak, na nich też można się podciągać!).
6. Oszczędzam czas na odnalezienie właściwego
stanowiska i odpowiednich ciężarów, co szczególnie w nowym miejscu może zabrać
kilka chwil.
7. Nie wydaję absolutnie ani grosza!
Podsumowując: kiedy jesteś w podróży wszystko przemawia za tym, żeby dać
dobie spokój z lokalnymi klubami fitness i zorganizować sobie ciekawy trening z
masą własnego ciała.
Zaoszczędzisz czas i energię, którą lepiej przeznaczyć na regenerację (np. sen)
lub po prostu spędzić z rodziną lub znajomymi. W końcu na wyjeździe jest
wystarczająco dużo spraw do załatwienia i zorganizowania, żeby jeszcze
zaprzątać sobie głowę szukaniem najlepszego w okolicy klubu, a potem zużyć na
wszystko 3 godziny.
Lepiej zrób to w domu w 45 minut!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Komentuj :)