sobota, 14 lutego 2015

Trening z dala od domu: dlaczego nie warto iść do lokalnego klubu fitness


Ostatnie dwa tygodnie musiałem spędzić poza rodzinnym miastem. Planowałem to od jakiegoś czasu, dlatego pomyślałem, że warto by sprawdzić jak wyglądają tamtejsze kluby fitness. Plan był taki, żeby zaliczyć po dwa w każdym tygodniu i przy okazji treningu sprawdzić czym się różnią od tego, do którego zdarza mi się chodzić kiedy jestem w domu.

Przez kilka dni przed wyjazdem przeglądałem oferty, warunki i dojazd do kilku klubów. Większość z nich miała na tyle dobre galerie fotografii, że byłem w stanie rozeznać, która z nich ma stanowiska do przysiadów i martwego ciągu, a  na której nie ma nawet drążka do podciągania. Generalnie problem polegał na tym, że fotki fotkami, a atmosferę klubu robią ludzie.


Ostatecznie postanowiłem zacząć od klubu fitness znajdującego się w największej galerii handlowej w mieście. Pomyślałem, że na początek warto wybrać sieciówkę z dobrym dojazdem i parkingiem. Chodziło o to, żeby nie utrudniać sobie dodatkowo i nie dokładać stresu. Założenie było takie, jak zawsze: dojazd, 45 minut treningu, powrót. Łącznie z transportem cała akcja nie powinna przekroczyć 1:45 h.

Kiedy dojechałem na miejsce i wszedłem do środka doznałem całkowicie niespodziewanego szoku. Była godzina 12:00, a w klubie ćwiczył tłum osób. Wyglądało to na zlot fitness-maniaków. Trochę się speszyłem, ale przecież w gruncie rzeczy chodziło o trening a nie o wrażenia.

No dobra, jak tu się wchodzi? Pani w recepcji powiedziała mi, że akurat mają dni otwarte, więc pierwsze wejście mam gratis. Super! Ale muszę poczekać na osobę, która mnie oprowadzi. OK, mogę chwilę poczekać. 5 minut później zjawiła się dziewczyna, która zabrała mnie na krótki spacer po klubie: bieżnie, maszyny, ciężary, salka do fintess-czegośtam, salka do treningu personalnego (postanowiłem nie pytać co to), sauna, szatnia, ufff. 15-minutowe zwiedzanie z namaszczeniem sprawiło, że wiedziałem wszystko.

Już chciałem ćwiczyć, już, już już! Mogę? Tak! Pani powiedziała, że teraz mogę się przebrać i że jak będę gotowy.. to podejdzie od mnie trener. Spokojnie, tylko spokojnie, zaraz przejdziemy do meritum. Postanowiłem, że koniec dyskusji i oglądania, czas na ciężki trening! Przecież nie chodziło o to, żeby robić recenzję klubu, tylko żeby wejść, przerzucić 5 ton żelaza i uciekać do domu. Kiedy trener poszedł do mnie, powiedziałem krótko: dziś muszę zrobić dwa ćwiczenia i potrzebuję żebyś pokazał mi super-szybko gdzie są odpowiednie stanowiska: martwy ciąg i pompki na poręczach. Na szczęście to był konkretny człowiek i był w stanie pomóc mi w jakąś minutę.

Nareszcie! 25 minut zmarnowane na gadanie i poznawanie klubu, ale w końcu zaczynam. Poszło całkiem nieźle, choć żeby zgromadzić całe obciążenie potrzebne mi do martwego ciągu, musiałem się nieźle nachodzić. Niemniej jednak był to mój pierwszy raz w tamtym miejscu, a następnym razem na pewno poszłoby mi znacznie szybciej. Pompki też wyszły przyzwoicie, dostałem nawet specjalny sznur, na którym mogłem sobie podwiesić dodatkowe obciążenie. Na koniec zrobiłem serię pistoletów. Dzięki bogu do tego nie potrzeba żadnego dodatkowego sprzętu, poza jednym 20-kilogramowym ciężarkiem. Znalazłem nawet skrawek przestrzeni, gdzie nikt co chwila nie przechodził i trening dobiegł końca. Yes! Mogę uciekać.

Przebrałem się migiem i już chciałem się ewakuować, ale namówili mnie jeszcze na analizę składu ciała, co niestety zajęło kilka minut, ale było warto. Dowiedziałem się, że w sumie to wszystko jest OK, a nawet lepiej bo okazało się, że mój wiek metaboliczny jest o 10 lat niższy! Łał, oszalałem. Dobra, ale już kończmy, bo mi życie ucieka przez palce, miałem tu szybko przećwiczyć co trzeba, a nie dyskutować o teoretycznych wartościach i masie mojego szkieletu w stosunku do moje nieamortyzowanej masy tłuszczowej na tle procentowego nawodnienia organizmu. Poza tym, skąd mam wiedzieć, co oznacza, że moje mięśnie ważą ileśtam kilo? Pan z klubu też nie bardzo wiedział, ale fajnie jest pogadać o cyfrach i procentach, bo przecież Polak to na wszystkim się zna. My się ewidentnie nie znaliśmy, ale tym dłuższa okazała się nasza dyskusja, bo oboje chcieliśmy podywagować, wymienić się podejrzeniami i przekonać tego drugiego do swojej racji.

Ale, ale, czas ucieka! Powiedziałem, że już naprawdę muszę uciekać i że było bardzo miło, no ale rodzina, zakupy, sprawy itp. nie mogą dłużej czekać. Spokojnie, już Pana wypuszczamy, tylko jeszcze koleżanka podejdzie z ankietką i formularzem i coś opowie. Nieco zrezygnowany usiadłem przy stoliku na wygodnym fotelu i wtedy zrozumiałem, że cały ten czas byłem na ich celowniku. Zwyczajnie chcieli mi sprzedać roczny czy inny karnet, dlatego tak wszystko mi pokazywali i objaśniali i za mną chodzili. Było mi trochę przykro, kiedy przyszło co do czego i nie podpisałem żadnej umowy, nie wypełniłem żadnej ankiety ani nie dałem się namówić na abonament. Pan kierownik przybiegł nawet z super-promocyjną ofertą na cały rok za 50% ceny i zapewniał, że to wyjątkowa oferta i w dodatku specjalnie dla mnie. To było strasznie przykre tak im odmawiać i patrzeć jak uśmiech znika z ich twarzy i są coraz mniej entuzjastycznie nastawieni do mojej osoby.

Trudno nie muszą mnie lubić. Za to ja muszę już iść! W końcu po około 20 minutach odpuścili mi, a ja wybiegłem z klubu i ruszyłem do domu. W drodze doszedłem do wniosku, że gdybym wiedział, że mój plan przeciągnie się do wspaniałych 3 godzin, to od razu bym z niego zrezygnował.

Postanowiłem odpuścić sobie kolejne treningi w klubach, a zamiast tego zastosować stare dobre ćwiczenia z masą własnego ciała. Oto dlaczego:
1.      Trening kalisteniczny jest wydajny, szybki i przyjemny. Maksymalny czas treningu to 30 minut.
2.      Brak dojazdów: oszczędzam przynajmniej 30 minut.
3.      Jeśli trenuję zaraz po przebudzeniu, to nie muszę się przebierać, a na koniec biorę standardowy poranny prysznic: kolejne 20 minut zaoszczędzone.
4.      Brak trenerów próbujących namówić mnie do zakupu karnetu, podpowiadających gdzie i co ćwiczyć, choć ich o to nie prosiłem. Można spekulować, ale ja zużyłem na to łącznie dobre 30 minut – przed i po treningu.
5.      Nie muszę czekać, aż wybrane przeze mnie stanowisko będzie wolne. Jedyne maszyny, jakich potrzebuję to podłoga, krzesło, moje własne ciało i ewentualnie coś, co może stanowić drążek do podciągania – jakaś belka pod sufitem, dobra szeroka framuga nad drzwiami (trzeba mieć mocne palce), a czasem nawet ażurowe schody (tak, na nich też można się podciągać!).
6.      Oszczędzam czas na odnalezienie właściwego stanowiska i odpowiednich ciężarów, co szczególnie w nowym miejscu może zabrać kilka chwil.
7.      Nie wydaję absolutnie ani grosza!

Podsumowując: kiedy jesteś w podróży wszystko przemawia za tym, żeby dać dobie spokój z lokalnymi klubami fitness i zorganizować sobie ciekawy trening z masą własnego ciała. Zaoszczędzisz czas i energię, którą lepiej przeznaczyć na regenerację (np. sen) lub po prostu spędzić z rodziną lub znajomymi. W końcu na wyjeździe jest wystarczająco dużo spraw do załatwienia i zorganizowania, żeby jeszcze zaprzątać sobie głowę szukaniem najlepszego w okolicy klubu, a potem zużyć na wszystko 3 godziny.

Lepiej zrób to w domu w 45 minut!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Komentuj :)